Jacek Dehnel. KOSMOGRAFIA. V. FRANCJA
1183 r., Alienor z Akwitanii, królowa, monologuje
(scena wycięta z ostatecznego scenariusza filmu „Lew w zimie”)
[...]
Scena XXIII
Alienor (siedząc przy płonącym w kominku ogniu):
Chinon czy nie Chinon, jest mi to najzupełniej obojętne. Przez ostatnich dziesięć lat siedziałam już w tylu zamkach, w tylu twierdzach, w tylu najrozmaitszych wieżach… bo, trzeba przyznać Henrykowi, że ma na tyle dobrego wychowania, żeby nie trzymać swojej żony w wilgotnym, piwnicznym lochu, tylko we wnętrzach w miarę przyzwoitych… w celach okrągłych i kwadratowych, prostokątnych i owalnych, z oknami dwoma, trzema i czterema, podzielonych na osobne pomieszczenia lub tylko poprzegradzanych lekkimi przepierzeniami i parawanami, przez co z trudem mogłam spać, skazana nie tylko na więzienie, ale i na słuchanie chrapania strażników... Tak czy owak, obojętne mi, czy siedzę w Chinon, czy w jakiejkolwiek innej części tego rozległego imperium. Które nie byłoby przecież tak rozległe, gdyby nie ziemie wniesione przeze mnie w posagu.
(wstaje i zaczyna przemierzać komnatę od ściany do ściany, licząc kroki)
Raz.... dwa... trzy... jak na kobietę, do której należała cała Akwitania, i która u boku pierwszego męża władała całą Francją, a u boku drugiego – Anglią, muszę się kontentować zawstydzająco niepokaźnym kawałkiem świata... siedemnaście... osiemnaście. Osiemnaście i pół. W tamtą stronę niecałe dziewięć kroków. Nie muszę liczyć, wystarczy mi rzucić okiem i od razu wiem, lata chodzenia po celach zrobiły swoje. Po tygodniu, ba, bywa, że po niecałym dniu, w każdej z nich widzę Akwitanię, z jej ciepłym wiatrem, niosącym się ponad rdzawymi pagórkami, z równymi rządkami winnic, usianą białymi warowniami, wieżami klasztorów, murami miast, których krąg ciasno wypełniają dachy z palonej gliny. Że tak powiem.
(staje na środku komnaty)
Przy kominku Poitou, rozciąga się, oświetlane ogniem płonącego za moimi granicami Anjou, z moim ślicznym, ślicznym Poitiers z Salą Zaginionych Kroków, tak wielką, że cichły, zanim ich odgłos doleciał do uszu... co mogło by ją udawać? Łóżko? Bez przesady, przy przesuwaniu na pewno popsują baldachim. Bliżej Angoulême, ej (woła na strażnika), ty tam, przestaw moje krzesło... o tam... trochę w lewo. Ma trójkątny szczyt i dwie sterczynki po bokach, więc, gdyby je pobielić, wyglądałoby zupełnie jak tamtejsza katedra. Od strony drzwi Marche i Limoges... Gdyby tylko opona chroniąca mnie od tych potwornych, grudniowych przeciągów była błękitno-złota, w białobłękitne, w białozielone gwiazdy z limońskich emalii! Ale nie, oczywiście nie. Musi być czerwona. Oto świat, w którym nic się z niczym nie zgadza.
Tu, gdzie stoję, jestem w pół drogi między Périgueux, z jego śmiałymi kopułami... co by się tu nadawało... o, motek! Kilka jasnych motków, których oczywiście nie mam pod ręką. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym nie była królową: miałabym, jak porządna mieszczka, swoje motki, a nie miałabym królewskich ambicji... zatem: jestem w pół drogi między brakującymi motkami, czyli kopułami Périgueux, a Bordeaux, gdzie brałam ślub z tym nieszczęsnym Ludwikiem, zimnym jak sopel lodu. Na pamiątkę czego stawiam tu talerz z wystygłą kurzą nogą. Wzdłuż muru wcina się klinem zachód Tuluzy, mogę tędy po prostu nie chodzić; przede mną Gaskonia, a ława stojąca pod ścianą to oczywiście Pireneje. Niestety, przy tych proporcjach musi mi zabraknąć Owernii. Wypada gdzieś za tym murem. Ale, w końcu, nie brakuje mi jej bardziej niż całej reszty, prawda?
Zamknięta, wciąż jestem królową, panią tych ziem, choćby dla innych były tylko krzesłem, talerzem, ławą, czy płytami kamienia, zasypanymi wonnym sitowiem. Nie da się mieć krain inaczej, niż złudnie.
[...]