Jacek Dehnel. KOSMOGRAFIA. VI. RZESZA NIEMIECKA
Paszkwil „Na luterskich niedowiarków, co z relikwii świętych kpili nieprzystojnie”, autor anonimowy (przypuszczalnie kaznodzieja z Bawarii), w drukarni Johanna Spiessa we Frankfurcie nad Menem, MDLXXXIII
[...]
Był też pewien kacerz luterski, rodem spod Augsburga, który w handlu znaczne zdobył majętności, im zaś był bogatszy, tym serce w nim bardziej twardniało, tym mniej wnikała w nie święta krew Chrystusa Pana Naszego, a wraz z nią umiłowanie bliźniego i litość dla ubogich. Przeto mówili niektórzy, że z samym diabłem pakta zawarł tajemne, ilekroć bowiem trzech czy czterech kupców augsburskich we wspólną wyprawiało się podróż, albo, spławiwszy towary aż do morza, załadowało je na statki, by z tym większym zyskiem sprzedać swoje dobra w dalekich krajach, on jeden zawsze wracał z pomnożonymi kapitałami, tamci zaś, czy to od zbójców na drogach, czy od srogich nawałnic wielce turbowani, w bramy miasta rodzinnego wwozili jeno puste sakwy i wielką żałość. W młodości litosny dla wszelkiej nędzy ludzkiej i raczej chętniejszy, by samemu stracić, niż nieszczęsnego ukrzywdzić, z wiekiem nie tylko nie miał żadnego zrozumienia dla tych, którym Fortuna mniej była łaskawa, ale i, jak się zdało, dręczył ich ze szczególną zaciętością i w większą jeszcze nędzę wtrącał, czy to kupując od nich ostatnie sprzęty po paskarskich cenach, czy to brukając palce i sumienie lichwą. A skoro już obrał ścieżkę nieprawości, szedł nią pewnie, jak prawy idzie ścieżką prawości, aż zupełnie, jak się zdało, wyrzekł się zbawienia, przyjmując plugawą herezję lutrowską miast nauki chrystusowej. Przy czem mówił: „Patrzcie, oto serce odmieniłem, a Pan Bóg ma mnie bardziej w swojej opiece, skoro przez te lata kapitały moje pomnożyłem po trzykroć.” Jednak nie boskiej opiece to zawdzięczał, a, przeciwnie, temu, że z podszeptów szatańskich żadnego względu nie miał na ludzkie cierpienie.
On to wyprawił się razu pewnego do Kolonii, wioząc bogate ładunki augsburskich sreber, jako to puchary, konwie, puzdra wielkiej urody i kunsztowności, jakie w tym mieście wyrabiają, i stanął rozmyślnie w zajeździe „Pod Trzema Królami”, bowiem dla świętych relikwii nie miał żadnego szacunku, właściwego ludziom nabożnym, przeciwnie, kpił z nich nawet, jak to luterscy i kalwińscy kacerze często czynią. A skoro zajął pokój, skoro w loszku zawartym na żelaza złożył swoje towary, skoro córkom gospodarza dał się wycałować i za pocałunki dał im po talarze, zasiadł za stołem i z głupia frant zapytał, co to za trzej królowie, u których się zatrzymuje. Tu duże wśród biesiadników zapanowało poruszenie, wielu było bowiem między nimi pielgrzymów, a wiedzieli od razu, że zechce bluźnić, on zaś ciągnął: „Może król francuski, niemiecki i angielski? Czy też czeski, polski i węgierski?”
Na to odezwał się najstarszy i najznaczniejszy przy stole, którego nikt tam nie znał, ale o którego mądrości broda długa i siwa zaświadczała oraz oblicze dziwnej słodyczy. „Są to – mówi mu – królowie Kacper, Melchior i Baltazar, którzy Panu Naszemu Jezusowi Chrystusowi drogie dary złożyli w mieście Betlejem, a których kości świątobliwe spoczywają w kolońskiej katedrze.” Co powiedział spokojnie, jakby zwykłą prawdę mu objawiając. Ten zaś kupiec augsburski tylko na to czekał i w te słowa się odzywa: „Znam ja wasze papistowskie sztuczki i wiem, co o nich sądzić! Gdybyście tyle zjeździli świat, co ja, wiedzielibyście, że po rozmaitych ołtarzach samych zębów świętej Apolonii jest tyle, że aby temu nastarczyć, musiałaby codziennie rwać sobie ząb, a on musiałby jej przez noc odrastać jak wątroba Prometeuszowi. W jednym kościele mają dłoń świętego Wawrzyńca, a w drugim obie jego ręce z ramionami, a w trzecim jeszcze dwa palce. Gdyby była to prawda, musiałby być zatem monstrum prawdziwym, jakie się nieraz rodzą z poduszczenia diabelskiego, jak to cielę z dwiema głowami, a nie takim, jakim go znacie z bluźnierczych waszych obrazów. A przez wzgląd na córki gospodarza nie wspomnę już o części wstydliwej naszego Zbawiciela, której go pozbawiono w dzieciństwie, jak to u Żydów jest w zwyczaju, a którą symonia kleru rzymskiego pomnożyła wielokrotnie, w rozlicznych kościołach ją umieszczając w całym chrześcijańskim świecie.” To mówiąc cieszył się i pił przednie wino, którego kazał sobie nalać, i polecił wygrzać łoże szkandelą, zanim spać pójdzie, bowiem następnego dnia zamierzał wstać rano, spieniężyć swoje towary i ruszyć w drogę powrotną do Augsburga.
Na to ów godny starzec, który dał mu mówić wszystkie te bluźnierstwa, pokiwał głową i rzekł cierpliwie, popijając samą wodę i pajdką chleba się kontentując: „Masz na tym świecie piękno prawdziwe i masz to, co tylko pięknym się wydaje, a jest niczym więcej jak zlepkiem starej słomy, liści, trzasek i kurzu, po wierzchu tylko pomalowanym. Tak jest i z twoimi słowami: z wierzchu mają polor i zdają się zabawne, ale starczy, że nimi potrząśniesz, a zostanie z nich jeno garstka śmiecia.” To mówiąc wstał od stołu i wyszedł, a współbiesiadnicy, którzy nie śmieli po tych słowach niczego więcej powiedzieć, uczuli zapach cudowny, jakby róż i lilii, choć przecież była to tylko gospoda, gdzie zazwyczaj pachniał dym z komina, i fasola gotowana w kociołku, i wiszące u powały szynki.
Ten zaś augsburski kupiec uczuł nagle trwogę i pobiegł z gospodarzem do loszku, w którym złożył swoje srebra. Kiedy zaś otworzyli razem wszystkie zamki i ruszyli żelaza, ujrzeli, jak owe puchary, konwie i puzdra w jednej chwili tracą swój srebrny polor, czernieją, aż w końcu rozsypują im się w palcach w garstkę śmiecia, starych liści i brudnej słomy. Obaj przeto padli na kolana, a nieuczciwy kupiec, nawróciwszy się na świętą wiarę, z miejsca wyspowiadał się, poszedł z pielgrzymką na kolanach do grobu Trzech Króli, wróciwszy zaś do Augsburga rozdał całą swoją majętność i zmarł niebawem, wielkim otoczony szacunkiem.
Podobnie opowiadano o pewnej wdowie z Moguncji, która kpiła z relikwii koszuli, którą miała na sobie Najświętsza Panienka w dniu Zwiastowania Pańskiego. Wszystkie płótna holenderskie, obrusy, prześcieradła i koszule owej wdowy, a miała ich wiele, zmieniły się w czarcią smołę, wyciekającą z zamkniętych szaf, do których jedna tylko pani domu miała klucze i nosiła je zawsze na pasku, nawet w nocy się z nimi nie rozstając, a mocnym sznurkiem przywiązując do nadgarstka, tak, że złodziej chcący zakraść się do szaf niechybnie by skąpą wdowę obudził. Zresztą i w innych miastach podobne rzeczy się opowiada: w Norymberdze, w Ulm, w Lubece. Taki też przypadek spotkał pewnego ludwisarza z Aschaffenburga.