Jacek Dehnel. KOSMOGRAFIA. I. ŚWIAT
Brat Georg (dawniej Giovanni) z opactwa Reichenbach,
miniaturzysta, pisze list do brata Andreasa z opactwa
Sankt Gallen w roku 1465
[...]
Jeśli chodzi o pracę w skryptorium, to przez ostatnie miesiące zajmuję się, z Bożą pomocą, malowaniem map całego świata dla brata Nicolausa, który, opierając się na przełożonych wcześniej pismach Klaudiusza Ptolemeusza, na powrót wyrysował jego mapy, wymyślając całkiem owy sposób tyczenia – ma on być, jeśli wierzyć jego słowom, prawdziwszy niż dawny. Atlas zamierza ofiarować mojemu dawnemu panu, księciu Ferrary. Dałbym głowę, że liczy na godziwą odpłatę – najwyraźniej nie wie, że książę od zawsze był znany ze skąpstwa.
Ćwiczę się przy tym w cierpliwości i pokorze, wysłuchując dokładnie poleceń, jeśli bowiem miałbym malować prawdziwie, uczyniłbym to całkiem inaczej. Brat Nicolaus każe mi całą ziemię pokrywać bielą, morze i rzeki – lazurem, wyspy – różnorakimi barwami, byle tylko były widoczne, góry – umbrą i czernią, a wszystko to opisywać złotem i minią. Tak właśnie robię, ale mam przecież swoje własne oczy, które mówią mi co innego.
Morze, choć bywa niebieskie, równie często staje się zielone, złote, sine, srebrzyste; podobnie rzeki zmieniają się w zależności od pory dnia i pogody. Ziemia nigdy prawie nie jest biała, chyba, że zimą, ale przecież nawet wówczas nie wszędzie leży śnieg, jak w Sankt Gallen; są, jak mi mówiono, krainy, w których o śniegu w ogóle nie słyszano, chyba, że w najwyższych górach. Ląd pokryty jest zatem w rzeczywistości siwymi skałami, jasną darnią, lasami ciemnymi, polami, które ze srebrnozielonych zmieniają się w złote łany, a potem w szarobrunatne ścierniska, rudymi dachami miast i słomkowymi strzechami wsi. Tak właśnie mógłbym malować, nie czyniąc nic wbrew sobie.
Jeśli jednak miałbym wykonać prawdziwą mapę miniaturzysty, użyłbym jeszcze innych pigmentów.
Samo morze pomalowałbym gładko ciemnobrunatną, czarną niemal sepią, bo to w nim pływają mątwy, z których się ją pozyskuje; od południa widać by było jeszcze ciemniejsze brzegi Afryki, skąd przywozi się czerń kostną z palonych kłów słoni, a gdzieniegdzie – plamy zieleni z szakłaku, który tam się uprawia, oraz szkarłatu z utłuczonych czerwi. Egipt i Nubię pokryłbym płatkami czystego złota. Hiszpania byłaby cała czerwono-pomarańczowa, tam bowiem leżą kopalnie cynobru i tam, nad brzegami rzeki Miño, wydobywa się minię; krainy Franków to zieleń malachitowa, pod Lyonem niebieska cętka azurytu, w Pikardii – błękit urzetu, podobny do indygo, a w Szampanii i na północnym brzegu – kredowa biel, ciągnąca się po drugiej stronie kanału w Brytanii, gdzie zużyłbym więcej jeszcze bieli, tym razem ołowiowej, bo to w owej okolicy mają kopalnie ołowiu właśnie. Na północy Germanii zielona plamka Bremy, niżej brunatne ziemia Kassel i ziemia Kolońska, a dalej pas srebra, idący od Saksonii – z początku lekko rozbłękitniony azurytem – i Śląska, przez Polonię, Bohemię i Węgry. Cała Europa byłaby nakrapiana barwierskimi cętkami: kraplakiem z marzany, żółcią z rezedy, błękitem z urzetu. Za Italią, brązową od glinki umbryjskiej i czarną od palonych gałęzi winorośli, za lśniącą złotem Dacją, gdzie złoto kopali jeszcze starożytni, za zieloną Grecją, gdzie z cienkich paseczków miedzianej blachy i octu wytwarza się verdigris, czyli zieleń grynszpanową, widać na czarnej toni Morza intensywną, żółtą plamkę: Rodos, wyspę szafranu, u brzegów złotej Anatolii; a dalej Cypr o barwie ochry, bliski już purpurowego Tyru. Jeszcze dalej leży złota Armenia. A także ziemie perskie, skąd wozi się złotożółty aurypigment, i Indie, kraina indygo, zaś pomiędzy nimi pas zieleni, bowiem nie ma piękniejszej zieleni, niż pociągnięty cieniutką warstwą indygo aurypigment. A wyżej, w górach – plama ultramaryny: kopalnie lapis lazuli w Sar-e-Sangu, skąd pochodzi najczystszy lazur.
Na to jednak brat Nicolaus w żadnym razie się nie zgodzi, ponieważ widzi świat nie jako plamy, ale jako linie.