Jacek Dehnel. KOSMOGRAFIA. IV. HISZPANIA NOWOŻYTNA
„Podróże dla wykwintnisiów”
– artykuł podpisany pseudonimem Daisy Duncan,
„Puck” vol. XXIV, Nr 617, Nowy Jork, 2 stycznia 1889 roku, cena 10 centów.
Parę już lat minęło, odkąd w Paryżu opublikowano śmiałą powieść pana Huysmansa, Á rebours – wprawdzie wróble na Times Square nie ćwierkają jeszcze o przekładzie i wydaniu amerykańskim, ale wykwintnisie z salonów przy Piątej Alei dawno już przeczytały ją po francusku. Jest to skandalizująca i z pewnością nieodpowiednia dla młodych dam – a, prawdę mówiąc, dla nikogo chyba – powieść o zdegenerowanym arystokracie, który spędza czas na folgowaniu swoim przedziwnym zachciankom. Zapoznałam się z tym „dziełem” popsutego gustu paryskiego, aby oszczędzić tego zbędnego wysiłku P.T. Publiczności, mogę więc z całą mocą odradzić lekturę powieścidła pana Huysmansa – obyczajowe plugastwa idą tu w parze z opisami śmiertelnie wprost nudnymi. Byłoby to wszystko może zabawne jako parodia, lecz pisane jest najwyraźniej całkiem poważnie, w dodatku wielokrotnie ze szkodą dla dobrego smaku.
Ale, jak wiadomo, wszystko co modne w Paryżu, z miejsca przyciąga uwagę niektórych indywiduów nowojorskich. Toteż są osoby płci obojga (by nie rzec: „i wszystkich pozostałych”), które traktują Á rebours niczym jakąś dekadencką Biblię, gdzie znajdzie się właściwe odpowiedzi na wszelkie pytania, od metafizycznych po przyziemne: jak wierzyć (czy raczej: nie wierzyć), co czytać, czyje obrazy kupować, jak hodować żółwia i co wieszać w oknach zamiast zasłon (podpowiadamy: zasłony pozszywane ze starych stuł o złocie poczerniałym i jak gdyby przydymionym, gasnącym w osnowie radości niemal martwej; patrzeć tylko, jak fircyki każą się wieźć fiakrem do najbliższej plebanii, by wykupić tam całe zapasy starych paramentów liturgicznych!).
W rozdziale XI powieści pan Huysmans opisuje, jak główny bohater, książę des Esseintes, wybiera się w podróż do Londynu: poleca służbie spakować mnóstwo bagaży i, w oczekiwaniu na pociąg, każe się zawieźć przez deszczowy Paryż do księgarni, gdzie ma zamiar kupić bedeker, i do angielskiej restauracji. Jednakże zakosztowawszy mgieł i mżawek, a także towarzystwa Anglików i ciężkiego, brytyjskiego jadła, w tym takich specyjałów, jak ser Stilton, ciasto rabarbarowe i porter, zarzucił myśl o podróży i wrócił do domu, bowiem właściwie „już znalazł się w Londynie”, a zetknięcie z Londynem prawdziwym tylko by go rozczarowało.
Wspominam o tym tak rozwlekle nie dla przedstawienia tego zaiste płaskiego konceptu, ale dla należytego wyjaśnienia. Oto bowiem cztery miesiące temu dwóch gentlemanów założyło w Nowym Jorku, dwie przecznice od redakcji „Pucka”, spółkę Mead&Duncan, która specjalizuje się w projektowaniu i organizowaniu takich oto imaginowanych „podróży”. Wiadomość o tym przedsiębiorstwie zamieściły wszystkie nasze większe gazety, a panowie Mead i Duncan tylko czekali, aż modna publiczność zleci się jak rajskie ptaki do tego karmnika z wątpliwą, zaiste, strawą.
*
Kto zamiast prawdziwej, pouczającej wyprawy woli wyrzucać pieniądze na fantasmagorie, kto pragnie „oszczędzić” i zamiast biletu do Starego Świata chce sobie zafundować nieprawdziwy bilet na widowisko, ten może jak w dym wybrać się do siedziby Mead&Duncan. Co będzie go tam czekało? Cennik.
I tak wybierzmy coś pierwszego z brzegu – cóż, skoro jedziemy do Europy, to może po prostu Hiszpanię? Wyobraźmy sobie pana Smitha, który zapragnął nagle zwiedzić Półwysep Iberyjski, poskąpił jednak pieniędzy na transatlantycki liniowiec płynący do Kadyksu i udał się do biura panów Mead&Duncan. Oto staje w schludnym przedpokoju firmy i tam pokazują mu szczegółowo rozpisane propozycje.
„Wakacje” pana Smitha zaczną się w dniu możliwie gorącym, by dać mu posmak upałów tamecznych. Gdyby było to niemożliwe, pozostaje przesadne grzanie w piecach, po łączone z grubym przyodziewkiem wełnianym, aby pan Smith spływał potem jak pod słońcem Sewilli. W restauracji La Nacional przy Czternastej Ulicy zostanie nakarmiony specyjałami kuchni hiszpańskiej: suszoną szynką, kalmarami, kaparami, ośmiornicami, oraz podobnymi dziwactwami tego kraju (gdzie, dodajmy,
z uwagi na szalejącą biedę je się doprawdy wszystko). Oczywiście daniom będą towarzyszyły „miejscowe” (czytaj: hiszpańskie, nie nowojorskie!) wina, stolik zaś zostanie obstawiony wniesionymi z oranżerii krzaczkami kwitnących i owocujących hiszpańskich pomarańczy. W ostateczności – dopowiadam – można je zastąpić byle krzakiem, spryskanym pomarańczową esencją. Za dodatkową opłatą czas panu Smithowi umilą współpracujący z firmą muzykanci (grupka amatorów flamenco, imigrantów z Toledo: fryzjer i trzech dekarzy), a nawet rozmyślnie nieprzyjemny kelner, udający
bezczelność gospodarzy zajazdów z Estremadury. Ukończywszy posiłek, pan Smith uda się do Muzeum Prado, czyli niedalekiej salki, w której zawieszono reprodukcje (zręcznie pokolorowane przez pewną sierotę z Connecticut) najsłynniejszych obrazów ze zbiorów hiszpańskich monarchów. Po drodze jednak zostanie ogłuszony okrzykami publiczności z areny, gdzie rozgrywa się właśnie corrida (w istocie są to jedynie stare kobiety z rodziny pana Gomez, zatrudniane przez Meada&Duncana), a sam będzie mógł obejrzeć to widowisko w teatrzyku cieni (słusznie bowiem twórcy tej rozrywki uznali, że czarna sylweta byka na prawie białym piasku przypomina taką właśnie figurkę z papieru). Właściciele firmy dementują plotki, jakoby za odpowiednią cenę można było kupić także urocze tête à tête z młodą Carmesitą, która zawrotnie wprost gra na kastanietach i wije się w tańcu. Zwracamy jednak uwagę P.T. Publiczności, że takie plotki kursują po mieście. Ciekawe czemu? I czy nie powinny się temu przyjrzeć odpowiednie organy?
Pomysłowi przedsiębiorcy planowali rozwinąć swoją działalność znacznie szerzej i z pomocą rozmaitych instalacji imitować niektóre fenomeny pogodowe, jako to deszcz, mżawkę, mgłę itp. Zamiast korzystać w miarę potrzeb z usług imigrantów, najnowszych nowojorczyków, mieszkających tu w pierwszym pokoleniu, którzy z trudem porozumiewają się z gośćmi, zaplanowali też stworzenie całej wioski, gdzie każdy będzie mógł zapoznać się z kulturą, do której mu się zatęskniło: ten wybierze słoneczną Italię z nawoływaniami śpiewaków ulicznych, inny flegmatycznych Anglików, jeszcze inni akuratnych Szwajcarów z nieodłącznymi zegarami z kukułką. Jednak, jak można się było spodziewać, nowojorska publiczność nie zamierza kupować kota w worku, a garstka wykwintnisiów nie wystarczy, żeby popchnąć interes na tory opłacalności, zatem panowie Mead i Duncan musieli obejść się smakiem. Ich firma zresztą nie tylko ma trudności z rozwojem, ale, ba, przynosi straty tak ponoć poważne, że rozważane jest zamknięcie przedsiębiorstwa. Na razie złośliwi żartują, że właściciele, by pokazać jak im się znakomicie powodzi, wybrali się w kosztowną podróż dookoła świata (czytaj: dookoła stołu w gabinecie).
Daisy Duncan