Jacek Dehnel. KOSMOGRAFIA. VIII. BAŁKANY - Zapraszamy - Biblioteka Narodowa

EN

Jacek Dehnel. KOSMOGRAFIA. VIII. BAŁKANY

Maximilian Aue, oficer, odnajduje notatki na marginesach jednego z raportow Eichmanna wiosną 1943 roku – fragment wykreślony przez Jonathana Littella w ostatecznej redakcji „Menueta (ronda)”, V rozdziału „Łaskawych” (s. 585 wydania polskiego)

[...]

Eichmann dotrzymał słowa: po powrocie z Lichtenfelde późnym popołudniem zastałem na biurku grubą zapieczętowaną kopertę z napisem GEHEIME REICHSSACHE! Zawierała plik dokumentów z napisanym na maszynie listem; było też odręczne zaproszenie Eichmanna na następny wieczór. Przekładając papiery z koperty do teczki zauważyłem, że jedna ze stron raportu, dotyczącego problemów z wywiezieniem Żydów z Chorwacji, jest cała pokryta drobnymi naduszeniami; musiała leżeć pod cienką kartką, na której Eichmann coś notował, mocno dociskając pióro, czy raczej twardy ołówek. Wyjąłem ją i, wodząc palcami, unosząc pod słońce chłodnego popołudnia, wreszcie tak układając, by światło i cień możliwie najdoskonalej podkreśliły dukt pisma, usiłowałem odczytać kolejne słowa.

Na górze było dość pusto, jeśli nie liczyć kilku napisanych osobno, pod różnym kątem, powtarzających się wyrazów: Reinhard i Heydrich. Pełny tekst, zapisywany nerwowo, a jednak wyjątkowo równo, zaczynał się mniej więcej w jednej trzeciej od góry i schodził coraz niżej:

Zdarza mi się zasnąć z otwartymi oczami; siedzę w gabinecie, za biurkiem, i niby widzę wszystko, co powinienem: blat ze zdjęciem Very z małymi Klausem i Horstem – Dieter wtedy jeszcze się nie urodził – z blikiem na ramce, i dalej, wypastowane parkiety, ścianę z podwójnymi drzwiami, wysokie okna z rysunkiem gałęzi po prawej i dużą bibliotekę po lewej, w prześwicie drzwi widzę Frau Werlmann...

Odsunąłem kartkę na chwilę i sięgnąłem do innych raportów, na których widać było odręczne dopiski Eichmanna; był to z pewnością ten sam dukt pisma: niezbyt staranne, urzędniczo okrągławe litery.

… Frau Werlmann, jak wstaje po jeden ze skoroszytów, stojących w żaluzjowej szafie pod przeciwległą ścianą sekretariatu, jak bierze go do ręki, otwiera, sprawdza coś, odkłada, wyjmuje kolejny, z nim wraca do maszyny do psania. A jednak przez to wszystko, co mam przed oczami, na jawie, nakłada się inny obraz, czy może inaczej, przebija pod wszystkiego tak, jak plamy atramentu przebijają przez bibułę i rosną, łącząc się ze sobą w jedną wielką plamę: spod Frau Werlmann, zdjęcia Very, podwójnych, trochę tylko uchylonych drzwi przesącza się ogromna mapa Europy. Czasem całej, czasem tylko jej partii: Francji, Polski, Włoch, Bałkanów – i widzę naniesione na nią nazwy miast i rzek, wyraźne jak w szkolnym atlasie, i pasma gór, i postrzępione wybrzeża, ale wszystko służy tylko zasadniczemu sensowi mapy: połączeniom kolejowym. Wydaje mi się, że w tym świecie, który widzę moimi śniącymi, acz wciąż otwartymi oczami, jestem w stanie dostrzec każdą, najmniejszą nawet bocznicę, stacyjkę, towarowy dworzec, składy; wagony podłączone do każdej lokomotywy w całej Europie, wagony stojące na wysadzonych torach, wagony wjeżdżające na rampy, wagony toczące się przez samą Rzeszę, tę dawną, i przez dołączone do niej terytoria, przez kraje okupowane i stowarzyszone. Niekończące się ciągi kresek, które rozciągają się od jednego końca kontynentu do drugiego, system rurek, zasysających europejskie żydostwo.
Za każdym razem rurki są zupełnie czarne, jakby wciągały zatrutą krew: czarne od semickich bród i brwi, od czerni żydowskich oczu i włosów w garbatych nosach, czarne czernią kapot ukraińskich chałaciarzy i surdutów niemieckich fabrykantów starej daty, czarne, czarne, czarne. Widzę, jak płyną poprzez mapę, przez jej drobne adnotacje, nazwy małych miasteczek ze schludnymi ryneczkami i czystych rzek sunących przez zielone doliny, płyną po torach jak w łożyskach rzek te cienkie strużki, łączące się w strugi większe, jak zlewają się ze sobą, kotłują to tu, to tam, po gettach, po obozach przejściowych, i jak płyną dalej (część tej czarnej krwi przy tym wsiąka w ziemię, znika, ale za wolno, za wolno), i dalej, jak przelewają się przez granice, jak tworzą jedno ogromne zlewisko – i dotaczają się do obozów na wschodzie.
Bo na mapie są i obozy – po prawej, bliżej posuwających się coraz dalej granic, w stronę Stalingradu, i bliżej okna z rysunkiem drzew; na tle białego lądu są jak liczne odpływy w dnie wanny, niektóre większe, niektóre mniejsze, a do każdego spływa czarna, brudna rzeka, zwijająca się pod wpływem siły Coriolisa i wpadająca w przepaść, w nicość. A ja, patrząc na to, odczuwam spokój, bo widzę, jak cała mapa robi się coraz jaśniejsza, jak czerń zostaje z niej odessana.
Od drobnych, podrzędnych linii gdzieś w Pirenejach, w Holandii, na Peloponezie, przez coraz pocześniejsze, a zatem zaznaczone grubszą kreską połączenia, aż po zasysające wiry obozów – wszystko to widziałem z zadziwiającą precyzją, nie spuszczając równocześnie oka z Frau Werlmann, która tymczasem...

Tu tekst się kończył – nie wiem, czy po prostu urwał w pół zdania, czy przeniósł się na kolejną stronę, a reszta nie odbiła się na raporcie o Chorwacji.
Przez chwilę jeszcze trzymałem kartkę w dwóch palcach. Zastanawiałem się, czy zostawić ją, czy wyrzucić. W końcu niepewnie włożyłem ją do teczki i zacząłem się przygotowywać do wizyty u państwa Eichmann. Zawiózł mnie Piontek.

[...]

UDOSTĘPNIJ: