Jacek Dehnel. KOSMOGRAFIA. XI. SYCYLIA
Oficjalne poświadczenie autentyczności eksponatu z kolekcji baronów di San Carlo w Trapani, wraz z opisem sekcji ciała „dzikiego męża z San Vito Lo Capo”, dokonanej przez Don Venerando Bertone, prywatnego lekarza hrabiny Concettiny Crapanzano, datowane pomiędzy rokiem 1645 a 1652 (poświadczona śmierć Bertone)
W roku pańskim 1645, kiedy królem Hiszpanii, Neapolu, Sycylii i Portugalii był miłościwie nam panujący Filip IV, wicekrólem Sycylii – don Pedro Fajardo de Zúñiga y Requesens, markiz de los Vélez, ja, Venerando Bertone, pozostający w służbie hrabiów Crapanzano, wezwany zostałem dnia 8. kwietnia o godzinie czwartej po południu do domu własnego aptekarza Onofria Fisauli tuż przy przebudowywanym właśnie kościele del Purgatorio.
Tam, w tłumie wielce poruszonych obywateli miasta Trapani, powiedziano mi, że pan Federico Coffari, markiz delle Gran Torre, wraz z panem Ugiem Errantem, baronem della Vanella i innymi jeszcze panami i damą powrócili z wyprawy i przywieźli ze sobą prawdziwego dzikiego męża, sylwana, znanego jeszcze antycznym pisarzom, który, jak się okazało, po dziś dzień żył w najdzikszych ostępach Sycylii. Jeszcze w listopadzie markiz Federico dowiedział się od swoich dzierżawców spod San Vito Lo Capo, że taki właśnie faun czy sylen grasuje na przylądku Świętego Wita – czasem nad zatoką Castelammare, innymi razy na Monte Còfano. Żyje w sobie tylko znanych jaskiniach, w których zaszywa się na całą zimę, ale od wiosny wychodzi spod ziemi, i, jako że jest ponoć w zmowie z wilkami, porywa młode kózki i jagniątka albo zakrada się nocami do kurników. Jeśli nie znajdzie mięsa, zrywa po sadach pomarańcze. Ciało ma całe porośnięte włosem, sukni żadnych nie nosi, wywija jeno drągiem, a zoczony przez człowieka wyrzuca z siebie pomieszane słowa, żadnym językom ludzi ni zwierząt niepodobne.
Wówczas to poprowadzono mnie na zaplecze apteki, gdzie, ułożone na kamiennym stole, ujrzałem ciało owego „męża dzikiego”. Nie był z pewnością faunem ani sylenem, co poznałem z miejsca, nie trzeba bowiem anatoma ani lekarza po palermitańskim uniwersytecie, by odróżnić nogi ludzkie od końskich czy koźlich. Był, jako się rzekło, brudny i plugawy, z brodą zmierzwioną, kołtunem zwieszającym się z głowy, goły jak go Pan Bóg w swej nieskończonej dobroci stworzył. I nie dawał żadnego znaku życia. Wokół stołu w milczeniu stali panowie: markiz delle Gran Torre, baron della Vanella, dalej Francesco Mastrogiovanni Tasca, hrabia Almerity, ze swoją siostrą, donną Leonorą, pan Pompeo Maccagnone, baron di San Carlo, wszyscy jeszcze w strojach myśliwskich, obok sam aptekarz Fisauli z żoną, a także jego pomocnicy, których zaraz popędził prosto do roboty. Dano mi głową znak, żebym zaczynał. Wyjąłem tedy swoje narzędzia, które polecono mi zabrać z domu, i wykonałem szczegółową sekcję, wedle wszelkich prawideł sztuki lekarskiej. Krając zaś skórę i mięśnie, wysłuchałem opowieści panów, którzy we wzburzeniu przepowiadali sobie raz jeszcze, jakim sposobem natrafili na upolowanego satyra.
Ów mąż dziki stanowił nie lada gratkę dla każdego z panów; markiz Federico spodziewał się, że mógłby on pamiętać złote czasy Dionizosa i mówić czystszą niż dzisiejsi uczeni greką, baron della Vanella chciał go zobaczyć na własne oczy i zlecić wymalowanie jednej z sal swojego pałacu właśnie w wierne wizerunki faunów. Pan Maccagnone marzył o wypchaniu fauna – w Rzymie Athanasius Kircher, jezuita, trzymał ponoć wypchanego krokodyla i centaura, ale o faunie wypchanym jak dotąd ani on, ani ja nie słyszałem. Hrabia Almerity wreszcie i jego siostra po prostu ogromnie lubili polować. Wyruszyli więc wszyscy razem konno świtem, mijając skałę Erice, i dalej, przez Custonaci ku Monte Còfano. Tam, radząc się miejscowych, obeszli z wyjętymi z olstrów pistoletami i z muszkietem rozmaite groty, znajdując w nich jedynie ogryzione kości sprzed miesięcy, które mógł zostawić ten dziki mąż lub jakakolwiek inna bestia. Popędzili więc konno ku Zingaro, na drugą stronę półwyspu, i tam, nad zatoką, zatrzymali się na krótki posiłek. A skoro już rozłożyli strawę, ujrzeli łypiącego na nich zza głazu dzikusa, którego szybko a sprawnie otoczyli na obmywanej z trzech stron morzem skale. Próbowali mówić do niego po włosku, sycylijsku i hiszpańsku, greką i łaciną, na każde jednak słowa wybuchał i wypluwał z siebie ciągi niepojętych dźwięków, których nie rozumiał nawet książę Federico, znający przecież grekę antyczną w kilku dialektach. Osaczony, był ponoć bliski skoczenia w morze, przez co stracilibyśmy najpewniej ten wyjątkowy okaz: jego ciało. Ale, ostatecznie, kule były od niego szybsze.
Nie musieli mówić wiele, bym wiedział, co zaszło w Zingaro, bowiem ciało dzikiego męża leżało tuż pod moim nosem. Nie siecią ptasznika, nie ołowianymi kajdanami, nie pętami konopnymi, ale śmiercią go w miejscu zatrzymali: jedna kula z muszkietu przebiła mięśnie (pectoralis maior) i płuco lewe (pulmo), druga przeszła przez pokrywę brzucha (rectus abdominis), żołądek (ventriculus) i utkwiłą w kręgu (vertebra lumbalis I), trzecia zaś, ta z muszkietu, odłupała mu kawałek skroni (os temporale). Ktoś, pewnikiem służący, starł z ciała krew, tak, że zostały po niej tylko ciemnowiśniowe smugi na brudnej skórze, przy czem w dwóch miejscach strzały musiały paść z bliska, bowiem mimo ścierania widać było osmalenie skóry wokół wlotu pocisku.
Im jednak dłużej kroiłem ciało dzikiego męża, tym bardziej wydawało mi się zwyczajne. Mimo wielkiej ciżby, wszyscy byli teraz skupieni i zapadła głęboka cisza, a ja pokazywałem kolejno serce, płuca, kiszki, tkwiące w tkankach kule, i tak dalej. Nie było w nim niczego osobliwego – nie tylko nogi miał jak najzupełniej ludzkie, ale i w ogóle nie miał w sobie żadnej cechy zwierzęcej, nieludzkiej czy choćby dziwnej.
Poprosiłem więc panów pokornie o wybaczenie i powiedziałem, że wedle mej najlepszej wiedzy medycznej jest to najzwyczajniejszy człowiek. Na to zrobił się w aptekarskim domu ogromny harmider, panowie położyli dłonie na szpadach, mnie zaś nazwali nieuczonym gamoniem, który nie ma pojęcia o tym, co pisali uczeni od czasów starożytnych: ani o dzikich plemionach, o mężach mieszkających w lesie, ani o orszaku Dionizosa, ani o niczym zgoła. Tak wykpiony, poprosiłem ponownie o wybaczenie śmiałości i już miałem iść do siebie, kiedy wdarła się do pokoju aptekarza stara kobieta, cała we łzach, lamentująca: „Puśćcie mnie do mego męża, puśćcie mnie do Bartolomea!” Kiedy zaś dopuszczono ją do zwłok, powiedziała, że nie jest to żaden „dziki mąż”, ale mąż jej własny, zdziczały, którego od dwudziestu ośmiu lat nie widziała na własne oczy. To mówiąc, kazała unieść ciało i sprawdzić, czy na lewej łopatce ma znamię w kształcie gwiazdki, ja zaś jako lekarz zaświadczam, że znamię takie posiadał.
Ów Bartolomeo, jak się okazało, mieszkający gdzieś pod Paceco i tam trudniący się uprawą roli, pochodził z rodziny, która cała prawie wyginęła w wendetcie z niejakimi Adragna. Położywszy z flinty jednego z nich, wiedział, że przyszła kolej na niego, toteż opuścił żonę i dzieci, i zaszył się w lesie, za jedyne towarzystwo mając dzikie bestie i ptaki niebieskie. Minął rok, dwa, pięć, a on coraz robił się dziwniejszy i dzikszy. Wreszcie dostał zupełnego pomieszania zmysłów: przestał potajemnie odwiedzać bliskich, zrzucił przyodziewek, zamiast mówić – wrzeszczał niezrozumiale, a czując wstręt do wody i czystości, zrobił się tak brudny, że z trudem tylko można było wziąć go za człowieka. Sam kołtun jego mierzył nie mniej, niż dwa łokcie.
Wtedy w pośrodku zamieszania ksiądz z kościoła del Purgatorio, który był przy sprawie obecny (choć nie pochwalał cięcia ciał zmarłych), powiedział pięknie, że oto dzięki wyprawie szlachetnych panów zło obróciło się na dobre: morderca został ukarany za dawną zbrodnię, owi Adragna powinni wendettę zakończyć, a my wszyscy jesteśmy oto świadkami, jak zło człowieka przemienia w bestię. Wszyscy obecni panowie ofiarowali się zatem opłacić piękny pogrzeb owego Bartolomea, a także dwadzieścia mszy śpiewanych za jego duszę, za co żona owego dziękowała im z twarzą promienną, acz jeszcze z łez nieobeschłą.
Na pamiątkę tego wydarzenia w kościele del Purgatorio wmurowano kamienną tablicę z napisem: DNIA ÓSMEGO KWIETNIA ROKU PAŃSKIEGO 1645 JAŚNIE WIELMOŻ- NI PANOWIE FEDERICO COFFARI, MARKIZ DELLE GRAN TORRE, UGO ERRANTE, BARON DELLA VANELLA, POMPEO MACCAGNONE, BARON DI SAN CARLO, FRANCESCO MASTROGIOVANNI TASCA, HRABIA ALMERITY ORAZ SIOSTRA TEGOŻ, DONNA LEONORA MASTROGIOVANNI TASCA, PRZYPADKIEM UBILI NIEJAKIEGO BARTOLOMEA MANCUSO, KTÓRY, GRZESZNY, PROSI O ZMIŁOWANIE I MODLITWĘ. W owym też czasie senat miasta Trapani polecił wybić medal z figurą dzikiego męża i napisem: KTO STRZELA W BESTIĘ, TRAFIĆ MOŻE W CZŁOWIEKA.
Ten zaś okazały kołtun odcięty został od ciała owego Mancuso przed jego pochówkiem i złożony w gabinecie osobliwości baronów di San Carlo, co poświadczam własnoręcznym podpisem
+ Venerando Bertone, medicinae doctor